niedziela, 7 grudnia 2014

List do M.

Kochany M.,

Dawno do Ciebie nie pisałam, mam nadzieję, że o mnie nie zapomniałeś. Jeśli tak, to wrednie o sobie przypominam. Tak, piszę jak wszyscy – pisze wtedy kiedy trzeba dać prezent, napisać o swych dzikich żądzach zabawek, pistoletów, nowych zestawów kuchennych, sztucznych piersi, implantów mózgu czy takich tam drobnych przeróżności.
To, że dawno nie pisałam do Ciebie, nie znaczy, że nie wierzę, że nie pamiętam, że ten... no... wiesz.
Po prostu mam świadomość, że masz trochę zajęć, dużo domów, dużo dzieci, które wyczekują, a Ty biedaku musisz siedzieć na kominie i czekać aż zasną by wsunąć się przez wąską szczelinę i uniknąć ciągnięcia za brodę celem sprawdzenia czy aby na pewno jesteś prawdziwy. Choć swoją drogą - nie rozumiem - nie byłoby łatwiej dogadać się z rodzicami i po cichu wchodzić drzwiami? I wiesz, wcale nie zdziwiłabym się gdybyś miał wielki brzuch, ani też jakby okazało się, że jesteś wysportowanym, prężnym Panem – noszenie takiej ilości prezentów wymaga przecież nie lada siły. I nie wiem czy jesteś bardziej mężczyzną czy bardziej kobietą. I nie wiem czy to w ogóle ma znaczenie.

Mikołaju, proszę Cię, żeby tej zimy świeciło trochę więcej słońca. Zarzuć słonecznym pyłem po niebie, bo mało uśmiechu tu i ówdzie, a i mi samej nie chce otwierać się oczu jeśli nie otworzą ich promienie słońca, albo ewentualnie czyjś przyjemny głos (w sumie możesz w pakiecie podarować jedno i drugie).
Niech będzie śnieżnie, ale tak, żeby nie trzeba było dużo z łopatą biegać. I święta żeby były białe! Wiesz przecież, że uwielbiam siedzieć w oknie z kubkiem herbaty i patrzeć na delikatnie spadające płatki śniegu.
Nie zapomnij też, proszę, o wewnętrznym spokoju, którego tak wielu nam brakuje w całej bieganinie, zgiełku, kolorowych światłach, blaskach fleszy i pogonią za „mieć”.
Proszę też, żebyśmy umieli wyjść poza własną strefę komfortu i przestać patrzeć na wszystko przez pryzmat czubka własnego nosa. Kult indywidualizmu i egoizmu zaczyna bowiem przybierać coraz większe rozmiary.
Daj nam cierpliwości byśmy zechcieli i nauczyli się być sami ze sobą, poznawać siebie, a tym samym lepiej dawać się poznać innym.
Więcej czystej miłości, uśmiechów, radości,  dobroci. I wielkich serc otwartych na innych – byśmy nie przechodzili obojętnie obok tych, którzy cierpią.
I… wytrwałości Święty – w życiu, relacjach i spełnianiu marzeń! :) 

Wiesz Kochany Święty,
Dziękuję Ci, że nie pracujesz raz do roku. Że codziennie zsyłasz mi małe prezenty, pomimo, że nawet o nie proszę. Czasami musi minąć trochę czasu bym zrozumiała, że mimo wszystko intencję miałeś dobrą, choć na początku wyglądało to jak żart, który śmieszy tylko Ciebie -bo ja boków ze śmiechu nie zrywałam.
Dzięki Ci, za ludzi, których spotykam. Masz niezły gust w wybieraniu tych, którzy staną na mojej drodze. Także za Twoich Wysłanników - Oni zawsze, często pewnie oszczędzając na sobie, potrafili sprawić, że na naszych twarzach w okresie świąt widniały wielkie uśmiechy.
Dzięki, za zbiegi „okoliczności”, które przypadkami na pewno nie były.
Ehh, jak dobrze spotykać Cię na co dzień w Drugim Człowieku!


 ściskam, 
Iza

środa, 19 listopada 2014

Bajka z morałem ;) NIE TYLKO o bieganiu :)

„Mój Bieg. Mój Festiwal.”         

Tekst brał udział w konkursie festiwalu Biegowego w Krynicy. Jeśli macie ochotę dowiedzieć się co działo się przed po i w trakcie, co siedziało w głowie i jaki jest uniwersalny morał z bajki  - przeczytajcie :)
Tu wyniki: http://www.festiwalbiegowy.pl/festiwal-biegowy/moj-bieg-moj-festiwal-zwyciezcy-konkursu#.VGxuvyOG9WE

            Mojej przygody z Festiwalem i Życiową Dziesiątką nie da się nie łączyć z dwoma faktami – poznaniem zapalonego Biegacza i zostania Towarzyszem i Kibicem podczas Festiwalu Biegowego w 2013 roku. Usiądźcie wygodnie, zaparzcie kawę i posłuchajcie.

Wrzesień, 2013
            One dwie, ich dwóch. Oni Zapaleni Biegacze, one – troszkę mniej. Cel Mężczyzn – przebiegnięcie zaplanowanych dystansów, cel Kobiet – wierne kibicowanie. Słoneczne piątkowe popołudnie. Krynica. Oni odbierają pakiety startowe, one delektują się pyszną kawą. Później wspólne zakupy, wszak trzeba przygotować najlepszy na świecie makaron, by wesprzeć porządną dawką węglowodanów Ich Faworytów. W obliczu ich makaronu konkurencja nie ma szans!
            W międzyczasie ciągle mimochodem pojawiają się zdania: „No, dziewczyny, za rok też
z nami startujecie”. Wybucham śmiechem, patrzę wzrokiem litości, który mówi „sam nie wierzysz w to co mówisz” i myślę sobie: „Nigdy w życiu!”. W sobotę Oni kończą swoje dystanse, one wiernie czekają i kibicują, przecież dla nich są najlepszymi z najlepszych.
Wieczorem jedni relaksują się w mieszkaniu, drudzy stawiają na koncert Budki Suflera, który oczarowuje, a chłód wieczoru rozgrzewają splecione dłonie, chroniące siebie nawzajem przed zimnem. Niedzielny powrót w klimacie: „za rok startujecie z nami” i znów śmiech, wymowny wzrok i odpowiedni komentarz w myślach. Ich upór maniaka w zachęcaniu przywodził wtedy na myśl idealizm i młodzieńczą wiarę w sukces Ikara.
            Festiwal się zakończył. Wspaniały Festiwal – cudowna atmosfera, niesamowite emocje, niezapomniane doświadczenie, urzekający i zapadający w pamięci koncert ponadczasowej Budki Suflera. Weekend z Krynicą i Festiwalem – pierwsza klasa!

Październik 2013
K: „Iza, zapisz się na bieg w Krynicy, będzie konkurs! No i może pobiegniesz za rok ze mną! :)”
I: Konkurs? Czemu nie. Oficjalny start? No way!

Lipiec  2014
            Po dwumiesięcznej przewie w „truchtaniu dla siebie od czasu do czasu”, stwierdzam, że może jednak spróbuję i wystartuję, bo chyba nikt nie wierzy, że potrafię przebiec 10 km. Ale biec żeby coś komuś udowodnić? Nie, nie. To nie w moim stylu. Ale i tak On jedzie do Krynicy, i tak startuje. Będę siedzieć i się nudzić? Przecież nie wiadomo czy pojedziemy we dwoje czy ekipą
 z zeszłego roku. Może wystartuję. Czy pobiegać treningowo po puszczy, czy na trasie
Krynica – Muszyna? Co za różnica. Decyzja zapadła. Jadę i startuję.

Wrzesień 2014
            On i Ona. Z 4 osobowej ekipy w zeszłym roku została połowa, druga połowa niestety kontuzjowana.
            On Ultramaratrończyk, Ona wierna Kibicka, która usłyszała: „Startuj, lepszego miejsca na debiut mieć nie będziesz”. Chyba ma rację racje, pomyślałam.
            Piątek. Wyjeżdżamy. Po dwóch godzinach Krynica wita nas pięknym słońcem, rześkim powietrzem, i jak w zeszłym roku, niesamowitą atmosferą.
Odbiór pakietów startowych. Było w tym coś dumnego,ekscytującego ale i dziwnie krępującego. Myślałam sobie – co ja w ogóle tu robię. Nie biegam regularnie, są tu lepsi, systematyczniejsi, wytrwalsi i ja mam stawać pośród nich? No nic. Trzeba coś zjeść, bo węglowodany mogą się przydać. Mi jak mi, ale przede wszystkim Ultrasowi.
            Podekscytowani nadchodzącym jutrem kładziemy się spać.          
            Sobota, godzina 2:00 dzwoni budzik. On musi wstawać, by rozprawić się z 66 kilometrami. Patrzę na Jego silne ramiona i wyrzeźbione plecy. Zakłada koszulkę, dojada kromki z dżemem. Gotowy do wyjścia daje buziaka, a ja życzę mu powodzenia, uśmiecham się do siebie, zamykam pokój i wracam w objęcia już tylko Morfeusza.
            Sobota. 8:30 dzwoni budzik. Otwieram oczy. Rześkie powietrze delikatnie muska po twarzy i igra z moją motywacją do wstania. Jeszcze pięć minut, no może dziesięć. Myślami przenoszę się na trasę do Ultrasa: jak mu tam? Gdzie już jest? Za ile będzie na mecie?
            Nagle stwierdzam, że ogarnia mnie lekki stres. Uśmiecham się do siebie i myślę sobie: oj głupia Ty! Stresujesz się? Wrzuć na luz, to „tylko” bieg! Tak tez się stało. Śpiewająco minęła mi poranna toaleta. Tańcząco przygotowane zostało śniadanie – wedle podpowiedzi – kanapki
 z dżemem plus kawa przy jednym z porannych programów „śniadaniowych”. Wszak oprócz biegowych emocji trzeba wiedzieć co się w świecie dzieje. „Relax, take it eeeasyyy” – myślę sobie. I oglądam dalej. Zakładam koszulkę, spodenki. „Pokaż na co Cię stać...” nucę. Przypinam numer startowy. „Bo jak nie Ty to ktoo o o o...”. Pakuję parę rzeczy do depozytu i mam w głowie, że Adam pisał do K., że w tym roku nie zabierają depozytów do Muszyny. Nic, zgodnie
z podpowiedzią zostawię w Krynicy. Zwarta, gotowa. Czas wyjść „hej ho, na deptak by się szło...”. Zastanawiam się czy jeszcze jestem normalna, czy to obłęd? Paranoja? A może zwykła ekscytacja? Wyrzut kortyzolu, serotoniny, dopaminy i całej wybuchowej mieszanki hormonów?
            Mijam Fontannę, przy której w zeszłym roku zajadałyśmy się lodami czekając na biegaczy. Teraz postanawiam zrobić tam fotkę w stylu „Przed biegiem wygląda się tak”:

Na deptaku zorientowałam się, że nie mam kolczyków! Jak to?! Ja? Bez kolczyków?! Różowe kuleczki kupione i już w uszach. Idealnie. Można biec :)
            Depozyt oddany. Dzwoni Ultras – On już po robocie! Jestem i dumna i zazdrosna, no ale on po, a przed robotą ja. Równowaga musi być :D
            Rozgrzewka przy muzyce. Kiedy mięśnie rozciągnięte zajmuje swoje miejsce. Nie, nie
w pierwszej linii. Deklarowany czas to jedyne 55-60 minut. Do startu 10 minut. „Iza, nie stresuj się, dasz rade. To ma być z górki. U siebie robisz 10 km po pagórkach a tu nie zbiegniesz? Kij, że słońce wyszło”, „Wyluzuj maleńka”, „Za godzinkę z hakiem będziesz po robocie”- latają mi po głowie luźno niezwiązane myśli. Wywiązuje się rozmowa z sympatycznym Panem, żartujemy, życzymy sobie powodzenia.
Powinien być start, już 12:00. Nagle jakieś oklaski, ale nie ruszamy. O starcie ani widu ani słychu. Za chwilę tłum biegaczy rozstępuje się, niczym po mojżeszowym uderzeniu laską by Lud Wybrany mógł przejść. Wtem okazuje się, ze to nie Lud Wybrany, ale samym środkiem kroczy dumnie Marcin Świerc, zwycięzca Biegu 7 Dolin. Mistrz powitany gromkimi brawami. Teraz biegacze mogą wyruszyć w trasę Życiowej Dziesiątki.
Dla mnie to podwójna ekscytacja – to w ogóle mój pierwszy oficjalny bieg! Mało kto o nim wiedział, inni może wiedzieli, a nie wierzyli. Nic. Stało się, a ja kiedy mówię A to mówię i B. Przecież nie zwieję ze startu jak Panna Młoda sprzed ołtarza! Przygoda rozpoczęta. Deptak w Krynicy, powiewające flagi, muzyka w tle, oklaski kibiców – emocje z górnej półki!
            Na początku nie jest źle. Mijam nasze miejsce noclegowe z zeszłego roku i myślę sobie: „kurde, a spacerem to się jakoś dłużej szło. Bieganie! Co za ekonomia czasu!”.
Trzy kilometry później... „Cieniasie biegniesz dalej! Nie ma, że się nie chce. To nie ósmy kilometr, a czwarty, trzeba to skończyć. Dajesz, dajesz!” (Gdybyś siedział w jej głowie musiałbyś chodzić poboczem. Myśli bowiem krążyły tak szybko, ze przekraczały wszelką możliwą dozwoloną prędkość). Na trasie odkryłam wielką moc automotywacji i kontaktu z sobą – na miarę złota! :)
Pit stop z wodą był dla mnie orientacyjny. Już ponad połowa drogi za mną. Oł jeah!
            Wyznaję zasadę, że w życiu nie ma przypadków. Na początku zdecydowałam, że pobiegnę
z mała buteleczką wody. Wyszło słońce, nie wiem jak będzie organizm reagował. Nie zaszkodzi. Około 6-7 kilometra widzę przed sobą jedną zawodniczkę. Zwalnia, ale jej ciało wydaje się delikatnie zataczać. Zapala mi się czerwona lampka. Podbiegam i pytam czy się dobrze czuje, choć jej oczy, blade lico i ciało wydają mówić: „ciało jest tu, ja odlatuję”, a ja odczytuję jednoznaczny komunikat – musi zejść. Namawiam ją na wypicie wody, jednak ma w sobie coś z upartości biegacza: „Nie, nie zejdę. Powiedziałam, że to przebiegnę. Muszę to ukończyć. Ja sobie tak będę szła po tej białej linii...”. Dochodzi do nas pewna para. Niestety z powodu kontuzji resztę trasy są zmuszeni pokonać pieszo. Uparta biegaczka nie pozwala się sprowadzić z trasy. Jednak są obok strażacy i oni przekonują ją o konieczności zejścia. „Biegnij dalej, my i tak nie biegniemy, więc tu zostaniemy”. Wiedziałam, że już jest w dobrych rękach, więc kontynuowałam swój bieg.
Było mi jej jednak jakoś żal. Wiem jak ciężko jest kiedy coś Ci zablokuje osiągnięcie wyznaczonego celu.
Chyba na 8-9 kilometrze z nieba wylatuje mżawka. Gorące, mokre ciało zostaje orzeźwione delikatnymi muśnięciami darów nieba. Gęsia skórka. Widzę Rynek, a w oddali metę. Kibice
z każdej strony. To miłe. Zawsze lubiłam dopingować, nigdy jednak nie zdawałam sobie sprawy
z tego jak dużego to daje kopa!
           Jestem bliżej. Widzę zegar. 59:45. Myślę sobie – niemożliwe! Twoim celem było złamanie godziny, wiedziałaś, że to możesz zrobić, więc co jest? Ty tego nie zrobisz? No chyba żartujesz! Pełen gaz, dajeszzz!!”.
To był finisz, w którym nie zdawałam sobie sprawy, że jestem w stanie tak szybko biegać. Dałam
z siebie wszystko. Nogi niosły. Głowa włączyła system „automat”. Nagle jeszcze Fotograf macha do mnie i sugeruje żebym wykrzesała do tego uśmiech. Mówi  - ma.  Fotka dla reporterów
w międzyczasie, ale właśnie... nie ma czasu na międzyczasy! Czas ucieka!
zdj. źródło: www.maratonypolskie.pl

Przekroczyłam metę. Udało się! Choć w pierwszej chwili nie było to moja pierwszą myślą. Jako pierwsze w kolejności były: „serce nie wyskakuj mi z klatki piersiowej”, „Płuca, zacznijcie wchodzić na wyższy poziom roboty!” i dopiero „udało się! Przebiegłam 10 km. Ale...”
Ale … teraz zrozumiałam co czują osoby, które walczą o to, by „złamać” określony czas. Dla mnie punktem honoru było złamanie godziny.  Obstawiałam 55-56 minut, a teraz... mogła być 1 godzina
i jedna lub dwie... sekundy!!
No nic. Banan, woda, fota robiona przez Pana, który machał mi z aparatem przed metą. Kibicowanie biegaczom kończącym swoje biegi.

zdj. źródło: www.maratonypolskie.pl

Wtem patrzę, a tu Owa dziewczyna, która, wydawało mi się, zeszła z trasy! Eskortowana przez dwa motory policyjne, które zatrzymują się jakieś 50 metrów przed metą, by pozwolić jej samej ukończyć to co założyła. Rozmowa z Kobietą poznaną wcześniej na trasie: „Od kiedy zaczęłam biegać, moje i męża towarzystwo zmieniło się diametralnie. To bardzo młodzi ludzie, którzy mają całkiem inny system wartości i poglądy niż dotychczasowi znajomi 40+ ukierunkowani na materializm i gromadzenie”. Życie według zasady „Głównie mieć, nie być”.
Teraz czekanie na autobusy, które miały nas odwieźć znów do Krynicy. Obserwacja robienia kolejnej życiówki w wyścigu do nich. Cóż, niektórym biegaczom robienie życiówek przekłada się na wszelkie możliwe sfery. Dojechaliśmy do Krynicy, a Pan spotkany na starcie podając rękę mówi:
„Gratuluję! To co, za rok w tym samym miejscu na starcie?”„Ja również Gratuluję. Do zobaczenia więc za rok! :)”
Depozyt. Staję w kolejce. Patrzę – przede mną plecy mojego Ultrasa. Idealnie. Wzajemne gratulacje i pytanie K: „No i jaki czas?”... Zostawiam bez komentarza :)
            Nadszedł czas na cudowne popołudnie wspólnego świętowania.
Wieczorem podchodzimy sprawdzić wyniki. Szukamy mnie na liście. Chwila napięcia. Mam! Znalazłam! Uśmiecham się do siebie. „No i jak?” Pada pytanie. Z uśmiechem każę szukać mu dalej po czym czuję wielkiego słodkiego buziaka na policzku i słyszę: „Wow! Gratuluję! 59:59! Niesamowite!”. Ten wieczór i dzień były cudowne od 02:00 do samego jego końca!
            Gdyby ktoś mi powiedział jeszcze dwa lata temu, że wystartuję w jakimś oficjalnym biegu, że w ogóle będę biegać – uśmiechnęłabym się do niego i pokiwała znacząco głową. Teraz wiem
i powtarzam to, co dostałam na bransoletce od K. „Izabelle, Możesz więcej niż myślisz!” i mówię: „Nigdy nie mów nigdy!” :)

zdj. źródło www.maratonypolskie.pl




środa, 12 listopada 2014

Jeden z przepisów na chwileczkę zapomnienia :)

Czasami każdy i każda z nas ma ochotę na chwileczkę zapomnienia.
I nie oszukujmy się, nie twierdźmy ze śmiertelnie poważną miną, że tak nie jest. Bo jak nie jest kiedy jest? Skręca nas i roznosi, a nasze myśli i zmysły krążą tylko wokół tej jednej rzeczy. Kiedy nie możemy już wytrzymać decydujemy się na ten krok i postanawiamy zrobić coś co pozwoli nam się rozpłynąć i delektować tę chwileczkę zapomnienia. 
Zamiast pójść do sklepu polecam dla relaksu i odprężenia przygotować to samemu/samej. 
Polecaną opcją jest też wersja dla par tudzież znajomych, która brzmi „zróbmy to razem!”. Wspólne robienie wielu rzeczy zbliża, łączy i pozwala w fajny sposób spędzić wspólny czas;
(tu do Pań: możecie zobaczyć czy Wasz mężczyzna jest typem leniwca przyjmującego pozycję – siedzę i patrzę czy, może pomimo braku umiejętności i doświadczenia w tych rzeczach, stara się zaangażować w jakikolwiek, nawet najprostszy sposób;
do Panów: Nie oszukujmy się, nie wszystkie Panie to Mistrzynie. Wiemy dobrze, że często w tej kwestii nie ma Wam równych, więc to nie tak, że tu Was dyskryminuję :)
Ogólnie: To nie miejsce na bitwę i demonstrację dominacji, ale przepis na fajny początek miłego wieczoru. )

Zatem przepis na chwileczkę zapomnienia.
  1. Miejsce: Kuchnia
  2. Potrzebny sprzęt: Miska, blender, łyżka, waga kuchenna, papier do pieczenia, brytfanki, nagrzany piekarnik
  3. Składniki:
    - 2 opakowania ciasta francuskiego ( wystarczają na około 25 ciastek)
    - 100 ml śmietany kremówki (30%)
    - 200 g orzechów laskowych
    - 60 g cukru kryształu
    - 3-4 łyżeczki cynamonu
    - 1 cukier wanilinowy (może być prawdziwa wanilia dla lepszego aromatu)
    - można dodać trochę aromatu migdałowego
    - cukier puder
  4. Czas przygotowania z pieczeniem: ok. 40 minut
  5. Sposób przygotowania:
    Orzechy laskowe zblendować lub rozdrobnić w inny, preferowany przez Was sposób.Do miski wlać śmietankę, dodać orzechy, cukier, cukier wanilinowy i cynamon. Wszystko razem wymieszać. Rozłożyć jedno ciasto i wyłożyć na nie masę orzechową. Przykrywamy to drugim ciastem i lekko dociskamy. Tniemy ciasto na paski o dowolnej długości i szerokości. Ja polecam przeciąc na pół (po długości) i z tego wycinać paski o szerokości ok 2-4 cm. Wycięte paski skręcamy ok 3-4 razy, układany ma wyłożonej papierem do pieczenia brytfannie.
    Pieczemy ok 15-20 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni (tak by ciasto się zarumieniło).
    Upieczone ciastka wykładamy na talerzyk, posypujemy cukrem pudrem i delektujemy się pysznościami oddając się chwileczce zapomnienia.
  6. Przygotowanie: we dwoje lub jedno z dwojga chcące zrobić Drugiej osobie miła niespodziankę :)
  7. Podawać z uczuciem i czułością do kakaa, kawy czy herbaty. Idealny dodatek do spotkań ze znajomymi, śniadania, randki, wyprawy w góry lub szybki sposób na zachwycenie podniebień niezapowiedzianych Gości:) Idealny dodatek to celebrowania chwil ;)
  8. Smacznego! :)



P.S.
Przepis pochodzi z książki mojej Cioci, wydanej przez producentów urządzenia Termomix. On u niej w kuchni zajął się w większości przygotowaniem tych pyszności, w których się zakochałam od pierwszego "gryza".




sobota, 27 września 2014

POWINNI SIĘ POCAŁOWAĆ!

Byliście kiedyś na ślubie własnych Rodziców? 
Nie, nie zwariowałam. Chciałam podzielić się z Wami lekcją jaką dał pewien Ksiądz Małżonkom w mojej miejscowości.Temat może przejedzony? Myślę, że wręcz przeciwnie! Jeśli chcesz teraz przestać czytać, proszę, spróbuj wytrwać do końca, myślę, że nie pożałujesz

W naszej parafii dobiegała końca Preregrynacja Obrazu Jezusa Miłosiernego. Na Mszy kończącej te dni Rekolekcjonista wygłosił kazanie. Głębokie w treści. Chyba każdy słuchał z uwagą. Kiedy ono dobiegło końca, Ksiądz powiedział:

-Ks.: A teraz chciałbym, abyśmy zawierzyli Jezusowi Miłosiernemu Małżeństwa. Niech teraz małżonkowie, którzy są w kościele, a nie stoja obok siebie, odnajdą się, podejdą do siebie. 
Zapadła krępująca cisza. Stupor. Dziwna konsternacja ogarneła przedstawicieli wszystkich stanów. Ja uśmiechnęłam się do siebie i z niebywałą ciekawością zastanwiałam się co będzie dalej obserwując konsternację ludzi, którzy nie potrafili się odnaleźc w prostej prośbie Księdza „Niech Małżonkowie, którzy są w kościele, a nie stoją obok, odnajdą się, podejdą do siebie”. Ale co było dalej. Rekolekcjonista nie odpuszczał. Nie wiem czy zdziwiło go zdziwienie wiernych?
-Ks.: Nie patrzcie na mnie, podejdźcie do swojego męża/żony i stańce naprzeciw siebie. 
Konsternacja trwała nadal. Ludzie niepewnie przekręcali głowy na boki by zobaczyć reakcję innych. Ich oczy przybrały kształt pięciu złotych i wydwały się być „hipnotajzing”. Kilka osób podeszło do swoich współmałżonków, pozostali niepewnie stanęli obok siebie dalej patrząc na Księdza. Na co on:
- Ks.: Nie patrzcie na mnie. Stańcie naprzeciw siebie, nie obok. No nie patrzcie na mnie! Patrz na swoją żonę, męża! To jest Twoja świętośc!

Nie wiem jak wygladały zdziwione oczy wbijające się w Kapłana, ale wyobrażałam sobie je podobne do tych należacych do Słynnego Sędziego meczów siatkówki MŚ... 
- Ks.: Odnowimy przysięgę małżeńską. Chwyćcie się za prawe dłonie i powtarzajcie... (tu słowa przysięgi małżeńskiej i zawierzenie Miłosierdziu). 
Uwierzcie. To było niesamowite. Niedaleko mnie stali moi Rodzice. Ze wzruszeniem towarzyszyłam i uczestniczyłam w tej chwili czując się jak na ich ślubie. Ale to nie koniec. Po zakończonej przysiędze ksiądz stanowczym głosem powiedział:
 
- Ks.: A teraz Małżonkowie POWINNI się pocałowac! 
No teraz to już przegiął! Całować się?! W kościele?! MY?! Niektórzy z uroczym zawstydzeniem musnęli w policzek Swoje Drugie połówki. Była też jedno Małżeństwo, które zwróciło moją uwagę. Stażem małżeństwa około 30 lat. Na pierwsze słowa kapłana ona odwróciła lekko głowę do tyłu, Uśmiechnęła się, bo widziała już idącego do niej męża. Patrzyli sobie w oczy z ciepłem i miłością. Nie tą myloną z motylkami w brzuchu i szaleńczym idealizmem, ale miłością, wypracowaną, cierpliwą, pokorną, wiele znoszącą. Bił od nich spokój, który dawał mi poczucie, że ta chwila była owocem codziennego budowania swojej relacji. Pomimo trudności, lepszych czy gorszych momentów. Miałam wrażenie, że uczyli się siebie i życia ze sobą na co dzień, gdy czasami tych motyli nie było. Nie bali się i nie wstydzili podac sobie dłoni i złożyc pocałunku na ustach. 

Bo miłość to też budowanie bliskości, która nie jest samą seksualnością, ale czułymi gestami, muśnięciami, objęciami, dotykami i spojrzeniami. Dzień dobry i dobranoc, pocałnkiem przed wyjściem i buziakiem w czoło na przywitanie. A czasami łatwo to zagubic. Zatracić w szale pracy, szybkiego życia, własnych uprzedzeniach, w zamknięciu i koncentracji na własnym ego – mi, mnie, moje. A chodzi też o to by będąc sobą wyjśc poza siebie, stanąc ook drugiej osoby i próbować spojrzeć jej oczami. Trudne to. Wymaga pracy, ale daje owoce. Nie będę próbowała prawić kazań, wszka to nie moja profesja, ani dawac rad i pisać elaboratów mających na celu podanie "przepisu na szczęśliwe małżeństwo". Każdy może z tej sytuacji coś dla siebie zabrać. Czy to zrobi? 

Osobiście przyzwyczajona jestem do otwartych, entuzjastycznych Księży, którzy daja dobre lekcje, czasami w niecodziennym stylu. Ta pozwoliła małżonkom powrócic do chwil kiedy kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu, z miłością, zapałem i zaangażowaniem wypowiadali słowa przysięgi patrząc sobie w rozpalone żarem oczy. 
Mężatką (jeszcze, mam nadzieję!)nie jestem, więc może się mylę, co do treści tu zawartych, ale może jednak trochę nie. 

Dla Was na słodkie wieczory i chwile pielęgnowania Waszej Miłości → https://www.youtube.com/watch?v=GfAb0gNPy6s

pozdrawiam,
Iza

wtorek, 26 sierpnia 2014

Rzym po raz pierwszy

Dla większości czas wakacji to czas wyjazdów i wojaży Bóg jeden wie gdzie. Moje wakacje już miały swój czas, a zaczęłam je dość wcześnie bo... w marcu...

                    Chciałbym przebiec maraton
                    O, spoko, gdzie tym razem? (spoko, nic nowego – pomyślałam)
                    W Rzymie
                    Super! Kiedy? (w domyśle – tak, zabierz mnie ze sobą!)
                    W marcu, chciałabyś ze mną lecieć?

I tak to się zaczęło - mój pierwszy wyjazd do Rzymu. Z początkowo planowanych trzech dni zrobiło się pięć, a to wszystko dzięki uprzejmości linii lotniczych, które wychodzą naprzeciw i maja w ofercie tanie bilety w dni, w które osobom innym niż studenci niekoniecznie może pasują :D
Środa. 3 rano. Wyjeżdżamy z naszych wiosek z deszczem i do deszczowych Pyrzowic przyjeżdżamy. Droga mija szybko. Lotnisko -  pewien limit ilości 100- mililitrowych pojemniczków w bagażu podręcznym przekroczony, jednak Pan spoglądając na mnie, w odpowiedzi na mój wymowny wzrok i wydaje się też minę mówi – ok, proszę przejść. Ave kobiety i ich „prepitety”!
Pyrzowice żegnają deszczem Roma wita słońcem i zielenią czyli tym co kocham najbardziej. To była miłość od pierwszego wejrzenia.



1.                  INGLISZ, DO JU SPIK INGLISZ?

Omnibusem może i nie jestem, lingwistą także, ale do tamtej pory dogadanie się przez telefon z obcokrajowcem postulującym znajomość języka angielskiego, lub z racji wykonywanej profesji, sugerującego by tą umiejętność nabyć, wydawała mi się bułką z masłem. „Dzień dobry, jesteśmy wcześniej na miejscu, zakwaterowanie jest od 16, ale czy istnieje możliwość zostawienia bagaży w pokojach lub na recepcji?" Nic prostszego do przekazania. Gorzej jeżeli druga strona nie wie co do niej mówisz i nie wie także jak przekazać to co sama chce powiedzieć. Wydaje się jedynie spostrzec, że mówisz do niej w języku obcym - prawdopodobnie angielskim. Ostatecznie drugi z panów przybyły na miejsce wykazał się komunikatywnością i podstawową jego znajomością. Alleluja! Kwaterując dodał, że śniadania znajdują się w kawiarence na rogu, ale jeżeli chcemy możemy zamówić sobie takie do pokoju. Co za luksus. W pierwszej chwili pomyślałam – czemu nie? Kiedy poszliśmy sprawdzić co to za miejsce, gdzie każdego ranka naszego wyjazdu podniebienia będą raczone smakiem prawdziwej włoskiej kawy okazało się, że bardzo sympatyczni ludzie, na Azjatów wyglądający, oprócz "good morning" nie rozumieją nic po angielsku. Dosłownie nic. Drugą odpowiedzią na zasianą myśl o śniadaniu do łóżka było  „Nic z tego”. Dla większości spotkanych w Rzymie ludzi inglisz jest językiem obcym. Dosłownie.

2.                  Włoskie śniadanie w pakiecie

Okazało się być ciastkiem i kawą. Rano, wychodząc na włoskie ulice, na każdym kroku spotykasz ludzi siedzących przy kawiarenkach i cukierniach, którzy popijają kawę. Jeszcze inni czekając na poranne cappucino zagryzają w kolejce zamówioną słodką bułkę czy rogalika. Zdecydowanie z takimi obrazkami kojarzy mi się Rzym rankiem. 

3.                  Ul. Adama Mickiewicza

Serce rośnie i patriotyczny duch się budzi kiedy widzisz tabliczkę z nazwą ulicy dedykowaną Wieszczowi Narodowemu. Nic dodać nic ująć.



4.                  Śmieci, wszędzie śmieci!

„Jak nie zachwyca kiedy zachwyca?” Rzym zachwyca poza dwoma rzeczami – wszędobylnymi „naganiaczami” sprzedającymi praktycznie wszystko i brudem. Dosłownie. Może trudno się dziwić – deszcz turystów mniej lub bardziej wychowanych, z drugiej strony być może zwykłe niechlujstwo? Pół żartem pół serio – żartowaliśmy, że dzięki maratonowi Rzym stanie się czysty – po jego zakończeniu na ulicach pojawiły się wielkie sprzątające maszyny pochłaniające z ulic wszelkie śmieci niczym odkurzacz zaraz po wymianie worka. W niektórych miejscach trafna była refleksja: „Wiesz, do tego obrazka pasowałoby, żebym wyciągnął jakiś śmieć z kieszeni i go wyrzucił. Ale to całkiem nie w moim stylu”.



5.                  Flałer, łoter, ambrella, słit focia przy fontanie di Trevi - czyli pomysł na biznes

Potrzeba dźwignią handlu. Wydają się o tym wiedzieć obcokrajowcy, którzy postanowili w Rzymie znaleźć niszę na rynku. Tak oto w większości miejsc, a szczególnie już na Schodach Hiszpańskich spotkamy Panów sprzedających kwiaty i biżuterię. Fontanna di Trevi stała się idealnym miejscem na oferowanie szybkich fotek za 5 euro. W promocji za 4. W upalne dni na każdym kroku możesz dostać zimną wodę mineralną, a w chwili kiedy tylko pojawią się pierwsze krople deszczu wyłaniają się mili panowie, którzy mogą sprzeda Ci parasol by Twoja czupryna i reszta odzienia nie zostały zmoczone. Osobiście nie korzystałam z uprzejmości owych Panów, byłam jednak świadkiem kupienia przez jednego z Włochów parasola – uwierzcie – warto się targować! :)





6.                  Kontrola na lotnisku

W Polsce dokładność i zasady są na pierwszym miejscu. Nie przejdzie nic co nie spodoba się Panu kontrolerowi. Rozbierze Cię z butów, paska do spodni. W Rzymie... przeszłam w tych samych butach, w tym samym pasku i bez wyciągania całego „kosmetycznego ekwipunku”.

7.                   McDonald

Jeśli nie wiesz co zjeść, boisz się smaku lokalnych produktów (głupota i błąd!) i wolisz sprawdzone smaki - zawsze masz McDonald! Rozpoznasz go po koszach wypełnionych opakowaniami jakieś 200 metrów wcześniej i szyldami do niego doprowadzającymi. Uwierzcie – chyba najbardziej oblegana „knajpa” ever!

8.                  Metro

Siec komunikacyjna Rzymu jest bardzo przejrzysta i klarowna. Dwie linie metra doprowadzą Cię niemal wszędzie. Kupując jednak bilet warto się zastanowić czy opłaca się wydawać na jednorazowe czy kupić np. „no limit” na trzy dni.

9.                  Mandarynki prosto z krzaka

Mandarynki, cytryny. Możesz koło nich przechodzić, ale czy warto ryzykować i je jeść? Nauczona radami mędrca z jednego z greckich ogrodów wiem – lepiej nie ryzykować i nie zjadać wszystkiego co serwują dzikie drzewa w centrum miasta – chyba, że lubisz ryzyko, a dolegliwości żołądkowo – jelitowe są dla Ciebie rarytasem. Można jednak je wykorzystać – aromatyczna skórka rozłożona na półce pokoju przeniesie Wasze zmysły pod zielony krzak pełen owoców!




10.              Targ i owoce

Nie sposób nie wspomnieć więc o Campo di Fiori. Mieszanka kolorów, zapachów i smaków! Pierwszy raz w życiu widziałam całe stoiska różnych rodzajów suszonych pomidorów i świeżych owoców tak kuszących, że nie sposób było się oprzeć. Wybór padł na pomarańcze. Słowo – nie było nic przyjemniejszego od delektowania się pomarańczami i czerwonymi pomarańczami na murku jednej z rzymskich uliczek. Smakujcie Owocowego Rzymu! Koniecznie!

11.              Wszędzie skuterem

Sposób poruszania się Włochów zaskakuje od samego początku. Jadąc z lotniska autobusem czujesz się jak w najwyższym levelu Snake'a. Uliczki są wąskie, obstawione z każdej strony samochodami blisko zaparkowanymi koło siebie. Kiedy kierowca skręca i zajmuje pas wydaje Ci się, że na miejsce dowiezie nie tylko Ciebie, ale i całą resztę zaparkowanych pojazdów. Jednak nie. On po mistrzowsku wykonuje manewr skrętu nie uszkadzając przy tym nikogo ani niczego. Po chwili zatrzymuje się. Lekka dezorientacja – wszak to środek ulicy, początek skrzyżowania. Ale nie, nic się nie stało. To tylko kierowca uciął sobie pogawędkę ze znajomym. Kończące "Ciao!" oznaczało, że jedziemy dalej :)




12.              Fontanny

Miasto fontann. Pięknych, cudownych, misternie wykończonych, w których płynie krystalicznie czysta woda. Z wieloma związane są legendy. Np. kiedy wrzucisz do fontanny di Trevi gorsz – wrócisz tu ponownie. Długo nie myśląc, wierząc w to lub nie – wrzuciłam. Niestety.. niepoprawnie! Zostałam upomniana przez jedną z turystek iż grosza trzeba wrzuci za siebie, przez ramię – nie przed siebie...




13.              Koty

W Atenach spotkałam zatrzęsienie bezpańskich psów. W Rzymie były to.. koty. Na tabliczkach był zakaz ich dokarmiania – fakt, grzechem byłoby je czasami karmic – ze względu na swoje gabaryty niektóre z nich mogłyby się toczyć, nie chodzić ;)




14.              Zabytki – ROMA AETERNA EST!

Rzym jest wieczny i to fakt niepodważalny. Nie będę rozpisywać się o każdym z zabytków czy pisać który urzekł mnie najbardziej. Powiem tylko – Przechodząc przez niektóre ulice, obok niektórych budowli czuło się ducha starożytności. Oczyma wyobraźni można było dostrzec mijających Cię w białych togach i sandałach ludzi idących Bóg jeden wie gdzie. Architektura jest dość dobrze zsynchronizowana – nie masz poczucia, że ze starożytnego klimatu za chwilę wyrwie Cię szklany wieżowiec. Choć Rzym ma dwa oblicza – polecam zwiedzić obrzeża!










15.              Chcę tam znów!

No cóż, Rzym mnie zaczarował. Jestem w nim zauroczona od pierwszego spojrzenia. Już w samolocie wiedziałam, że to będzie miejsce do którego chcę wrócić. I wrócę, bo przecież jeszcze tyle ulic i miejsc zostało niezbadanych ;)



Tam niebo ma kolor błękitu, na którym słońce buja się w kolorze yellow bahama. Trawa jest w odcieniach soczystej zieleni, a duch starożytnych sam niesie po klimatycznych ulicach! Polecam!


pozdrawiam słonecznie unoszona wiatrem i słońcem Rzymu,
Iza J




poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Slow it down

Zeszłej jesieni, w niezwykle kolorową, słoneczna i ciepłą sobotę wybrałam się z Towarzyszem Wędrówki na Babią Górę. To był nasz pierwszy raz – mój w ogóle (wstyd się przyznać – nie byłam tam wcześniej), a Jego pierwszy... wychodzący. Do tej pory trasa była pokonywana przez niego... biegiem. Dosłownie. Ktoś by pomyślał "Świr", Świr, nie Świr, ale pozytywny :)
Przechodząc koło ślicznego stawku otoczonego towarzystwem szeleszczących lekko liści i ślicznych drzew, usłyszałam - „Wiesz, pierwszy raz to widzę. Tyle razy tędy przebiegałem, a tego nie zauważyłem..”

Dobra metafora - pomyślałam. Chyba tak funkcjonujemy. Biegamy, spieszymy się. Byle szybko, mocniej, więcej, bardziej. Byle jak. I w zasadzie może nie będzie w tym nic złego o ile nam to pasuje, a nasz cel nie stał się naszym nosem, który będzie zasłaniał nam wszystko i wszystkich dookoła. Nosem, na którym skończy się pole widzenia, a droga będzie usłana trupami.
Czasami trzeba chciec i umiec się zatrzymac. Rzucic wszystko w cholerę i życ. Tak jak powiedział jeden z pacjentów w trakcie moich praktyk: „Żyjemy tak, jak myślimy”.

By umieć zwolnić, zatroszczyć się o to i o tych, którzy są ważni. By wiedzieć, że startuje się w dobrych zawodach, biegnie się po właściwej ścieżce. Bez trupów i tak, że zauważa się tez te stawy, tych ludzi i to piękno, które otacza. 
By biec tak, by zawody zakończyć w dobrym stylu.  

Powodzenia sobie i Wam, 
Iza :)

sobota, 21 czerwca 2014

BEZ CIEBIE JESTEM BLEDSZA

21 czerwca. Sobota. Sesja. Psychoterapia. Psychiatria. A wisienką na torcie... pierwszy dzień lata! :)

Odkrywam i codziennie utwierdzam się w tym, co jest jednym z moich paliw. Oprócz tlenu, ludzi, Boga, szalonych uczuć, dobrego myślenia, realizacji, muzyki, książek, jedzenia (oczywiście :D) ect., do życia potrzebuję słońca! I żadnym wypadku nie żartuję.

Zimy nie lubię, ale akceptuję nawet siarczyste mrozy pod warunkiem błękitu nieba i promieni słońca zgrabnie odbijających się w pokrywie śnieżnej. Nie lubię kiedy jest daleko, kiedy go nie widzę, nie czuję.
Przed kilkoma tygodniami rzucałam do niego: „Wałęsasz się Bóg Jeden wie gdzie. Chyba już dawno zapomniałeś jak wyglądam.”
Wróciło. W pełnej krasie. Swego czasu sprawdzałam nawet czy to w Wiecznym Mieście różni się od naszego, polskiego. Stwierdziłam, że chyba właśnie ono nadaje każdemu zakątkowi ziemi niebywałego uroku i czaru. Bez wątpienia!

Od dwóch dni znów go nie ma. Niestety okazuje się być na początku sezonu wyjątkowo leniwe i za nic ma autoprezentację. Bezczelnie nie zjawiło się w pracy i myśli, że świeci!
Obawiam się, że jeszcze kilka takich dni i zupełnie zapomni o mych ramionach i blasku rozpuszczonych włosów lekko unoszonych na wietrze. Nie będzie wiedziało jakiego koloru jest moja skóra i co teraz mam na sobie, a ja zapomnę co znaczy jego ciepło i czułość delikatnego muśnięcia. Bawi się w kotka i myszkę jednego dnia dając nadzieję, drugiego bezczelnie ją zabierając. Bez słowa. Bez wyjaśnienia. Za nic ma uczucia. A ja? Ja jestem jak Pawlikowska – Jasnorzewska: trochę bledsza, bardziej śpiąca. Słońce! Nie odchodź! Wróć, bo nie widzę Cię od 72 godzin! :D :)))

Cóż, mam do niego słabość – uwielbiam gdy rankiem wdziera się przez okno i swoimi promieniami otwiera moje powieki. Jego widok jest jedną z tych motywacji, które sprawiają, że rzeczywistość jest tak piękna. A mi, za Rubikiem, tak trudno pojąc nawet to, że co rano słońce świeci! Dla Was Rubik Piotr i jego Strażnik Raju: https://www.youtube.com/watch?v=By-dJBiAQ7g

Chodźcie po Słońcu! It's time to feel good! :) https://www.youtube.com/watch?v=CKh0dLIuIu8

Polecam doceniać małe chwile, cud Stworzenia i smak doświadczenia. Słońca w sercu!


Radośnie, obrzydliwie pozytywnie, 
Iza :)

Słoneczne wspomnienia i smaczek przed wakacjami. O samym Wiecznym Mieście skąpanym w słońcu będzie jeszcze kilka słów ;))








środa, 7 maja 2014

Zimna dziura

Weekend majowy zaskoczył Ize.
Przecież ostatnia majówka z drzemką na Kasprowym wydawała się być z jednej strony tak nie dawno, z drugiej – tą czasoprzestrzeń wypełniło tyle wydarzeń, że nie ma się co dziwić – nadeszła. Plan: początkowo.. w sumie nie było żadnego planu. Pogoda nie zapowiadała się ciekawie, czas ograniczony obowiązkami.. Dobra. Jednodniowy wypad. W jakieś górki czy pagórki. Gdziekolwiek byle z dala od telefonu, zgiełku miasta, miliona niepotrzebnych spraw, byle ku niebu i słońcu. Poczułam się jak Księżniczka – mówię, myślę i mam.. :D

1 maja, 6.30 rano, cukiernia zamknięta. Cóż, jestem.. Kobietą, nie da się ukryć, więc między prysznicem i pakowaniem rośnie ciasto drożdżowe by po jakimś czasie zapachem świeżych bułeczek móc wypełnić wszystkie pomieszczenia.
Plecak, śpiwór, karimata, coś do jedzenia. Buty na nogi, poranna kawa z Towarzyszem podróży i można jechać po drugą połowę ekipy. Wszystko idzie zgodnie z planem.

Jesteśmy w Jurkowie. Czas na Mogielicę. Panowie spędzali tam większość zimowych weekendów pokonując trasę biegiem – było za zimno na spacerowe wędrówki. Tym razem postanowili urozmaicić sobie czas i krajobraz zabierając Dwie Niewiasty. Wybór idealny. (w tym miejscu jest kropka, tutaj nie obowiązuje zasada „kwestii gustu”, ale jednomyślności za autora tokiem myślenia idąc).
Mogielica „zaliczona”. Na ławeczkach dołącza się do nas jeszcze jedna koleżanka. W sumie gość nie proszony. Nie chciała jednak zostać na długo. Może się jej nie spodobaliśmy? Nie wiem, w każdym razie droga w kierunku Jasienia minęła nam w starym składzie.
Na szczycie łyk wody koło kapliczki i dalej. Na owianą legendą i opowieściami „huśtawkę i grilla”. Do tej pory dostawałam bajkowe relacje, teraz ziści się sen o bujaniu w górach z widokiem na nie.
Panowie zatroszczyli się o rezerwację, a może już tak strasznie wyglądaliśmy? Idealna bowiem była reakcja pewnych turystów, którzy właśnie zaczęli opuszczać wymarzony przez nas teren na grilla kiedy zaczynaliśmy wyłaniać się zza drzew.. Tak. Huśtawka i grill są nasze. Kolacja przy zachodzie słońca z widokiem na góry smakuje najlepiej w górach :) Czas minął nieubłaganie szybko, nie dał się zaczarować. Pora zawrócić w kierunku Jasienia, wszak noc trzeba gdzieś spędzić.

Musicie wiedzieć, że podczas tej wyprawy wszystko było pięciogwiazdkowe. Oprócz nieba – ono przekracza wszelkie standardy i nie mieści się w żadnych ramach. Ono po prostu jest. Cudowne, niezmierzone, majestatyczne. Niepojęte.
Najwyższy standard przejawiał się co jakiś czas w toaletach. Każda inna, choć każda zielona. Nasze stroje i hotelowi boy'e dopełniali się razem z panującą kulturą przed którą powinien się wstydzić nawet Sheraton. Inaczej nie mogło być z naszym noclegiem.
„Zimna dziura” - czymże są obłudne i nic nie znaczące nazwy dobrze znanych hoteli. „Zimna dziura” zachwyca nie tylko oryginalnością w brzmieniu, ale też symbolice i całokształcie. Pośród ciemności rozświetla ją blask palonego obok ogniska. Kiedy się zbliżamy słychać i widać zbliżający się orszak powitalny. Kiedy przychodzimy witają nas jak gwiazdy za sprawą Gitarzysty, któremu my jako wierny zespół towarzyszymy.

Czytaj: Zimna dziura – drewniany szałas, w którym jest zimno tak, że najlepiej zaopatrzyć się w porządne ubranie i dobrze Grzejącą Drugą Połówkę. A najlepiej to w jedno i w drugie. Gitarzysta i jego zespół – gdy nadciągaliśmy osoby, które już tam dłużej balowały i zamierzały to robić przez całą noc na skutek ognistego napoju wzięły J. za Gitarzystę (bez gitary). Gwarantowali za to nawet wódkę. Niestety, nasza Gwiazda się ceni. Za wódkę nie gra,takie o. kaprysy Wielkich Gwiazd :D

Czas wnieść bagaże i przygotować się do... snu? Niestety za wcześnie. Po całym dniu wędrówki przed oddaniem się w objęcia Morfeusza wskazany jest więc spacer, a zatem, jak przystało na naszą idealną wycieczkę, wszystko składa się na pieczołowicie dobrany klimat. Ciemna, jak czarna kawa noc miejscami rozświetlana przez małe ogniska przy których inni celebrowali swoje piękne chwile. Niebo wylane gwiazdami i czyjaś ręka ściskająca Twoją dłoń. Jest cicho, gdzieniegdzie słychać tylko odgłos ogniska i pojedyncze rozmowy. Ławeczka, oglądanie gwiazd. Myślisz - „chwilo trwaj!”. Zaklęcie nie podziałało bezpośrednio – pośrednio zostało w pamięci. Teraz czas na powrót by wyjść na spotkanie Morfeuszowi. Bynajmniej taki był pierwotnie plan.

Bilans nocy: 15 minut snu, zimne nosy, spychanie z karimaty, „ja się nie dziwie, że on nie ma dziewczyny skoro on tak całą noc chrapie” - pewne dziewczyny o swoim koledze, nastająca cisza w hotelu w momencie gdy o 6.30 jedna połowa ekipy mobilizuje drugą, do wstania. Ktoś się kładzie spać.. by wstać mógł ktoś.
7 rano. Pełne słońce, temperatura wyższa na zewnątrz niż pod śpiworem i kocem. Niektórzy noc spędzili (i spędzają poranek) przy ognisku niemal w pozycji embrionalnej. Co kto woli. Nas kusi jednak poranna toaleta przy rześkiej, krystalicznie czystej wodzie w towarzystwie niezwykłych, słonecznych kaczeńców. Cóż za piękny początek dnia!

Szybko ruszamy w trasę. Wcześniej jednak śniadanie. Hotel, z uwagi na naszą elitarność zamiast w okolicy snu niektórych nocnych wojowników zarezerwował niezwykłą polanę by urozmaicić pobyt niecodzienną scenerią z urzekającym trylem ptaków i wiatrem delikatnie muskającym po twarzy. Pogoda była niepewna, więc szybka decyzja – trasa może mniej wymagająca, ale szybsza. Więc marsz na... Turbacz! Na szczycie w walce z gwiazdorzeniem, które zaczynało się wkradać członkom Idealnej Ekipy, przyszła kawa. Nie było jednak czasu i warunków w zatłoczonym miejscu na dyskusje i rozmowy. Zbliżał się deszcz. Realistycznie – 2,5h do Nowego Targu jest lepszym wyjściem niż 4-godzinna trasa do Rabki... Wszystko było wyliczone co do minuty. W nowym Targu jakby podstawiony czekał na nas autobus po wejściu do którego z nieba zaczął padać deszcz. W końcu nadeszła pora na idealny obiad i idealne lody. Jest Idealnie!
Powrót? Nowy Targ – Rabka (bus), Rabka – Mszana Dolna (bus), Mszana Dolna – Limanowa.. busów już brak, najbliższy za 1,5h...
„-Wy Dziewczyny idźcie na kawę czy piwo, a my.. pobiegniemy po samochód..”
Jak powiedzieli tak zrobili. Będąc w połowie piwa telefon: „39 min. 52s. fura podstawiona.”. I rzeczywiście byli... ciekawe na jakie warunki łapali stopa.. Ale to do dziś zostaje tylko ich tajemnicą :)
Myślałyśmy, że nic nas nie zaskoczy a tu jednak – Panowie chcą iść do lokalnej knajpy na potańcówę, której przygrywa jakiś zespół. Czemu nie! Nie, nie Tańczyliśmy,... ubłocone buty i przepocone koszulki spychały nas tylko do pozycji słuchających i pijących piwo niż tańczących koło wystrojonych lasek. Powrót pod osłoną nocy. Deszcz i endorfiny wypełniające nas i przestrzeń dookoła. Jest pięknie.

To było to czego potrzebowałam – zieleń, świeże powietrze i wolność. Jakże mało do szczęścia potrzeba? :) Polecam. Ale uwaga! Jest pewne ryzyko i niebezpieczeństwo! Można naładować się pozytywnymi emocjami! Duża dawka endorfin, słońca, czystego powietrza i zieleni może zawrócić w głowie i przyprawić o dobry humor! Strzeżcie się! :D

Gdyby ktoś chciał wyruszyć w podobną trasę → http://mapa-turystyczna.pl/route/s2ks. Można było zrobić szybciej, ale dla nas był to czas na dosłowne czerpanie chwili :))

Sobie i Wam życzę by nasze życie składało się z niezapomnianych momentów :)

Iza :)


(fot. J.& K.)